G. Wiśniewski: ostatni dzwonek na korektę w energetyce

G. Wiśniewski: ostatni dzwonek na korektę w energetyce
Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej. Fot. Newseria

Byłoby jednak niedobrze gdyby np. krótkoterminowe interesy polityczne doprowadziły do sztucznego zamrażanie taryf, bo ich wzrost na już solidne umocowanie w obiektywnych kosztach prowadzonej polityki. Nie o taką reakcję tu chodzi. Problem zamieciony pod dywan z każdym rokiem będzie narastał i ujawni się znacznie ostrzej w 2019 czy 2020 roku, kiedy skończą się derogacje na emisje CO2, a do problemów z kosztami energii trzeba doliczyć problemy niezadowolonych podatników, którzy dostaną do spłacenia rachunek za zapóźnienia w rozwoju OZE pisze Grzegorz Wiśniewski, prezes Instytutu Energetyki Odnawialnej.

Gdy na przełomie 2017/2018 roku Instytut Energetyki Odnawialnej (IEO) opublikował pierwsze wyniki symulacji kosztów energii [link], uwzględniając nie tylko skutki dotychczasowej polityki inwestycyjnej, ale także propozycje kształtu „miksu” energetycznego do 2050 według Ministerstwa Energii (ME), jedynie kilka mediów krajowych odnotowało pośrednią zapowiedź podwyżek cen energii elektrycznej. Dominujący w ostatnich latach trend spadkowy cen na rynku hurtowym, brak podwyżek stawek taryf na energię w 2018 roku plus dobra koniunktura w gospodarce i wzrost dochodów rozporządzalnych w gospodarstwach domowych podziałały usypiająco na odbiorców energii oraz przejściowo dawały błogi sen politykom. 

Tylko niewielu myślało o tym, że średnie ceny energii elektrycznej odbijają (głównie dostawcy), a taryfy wzrosną (garstka tzw. świadomych odbiorców energii) i że koniunktura gospodarcza (bez względu lub z uwagi na ceny energii) nie może trwać wiecznie (nisza ekonomistów malkontentów). Nie było też atmosfery na kwestionowanie bezpieczeństwa energetycznego, które stało się oczkiem w głowie ostatnich rządów.

REKLAMA

Choć zgodnie z miksem proponowanym przez ME obecnie realizowane inwestycje w elektrownie węglowe i modernizacje bloków węglowych miały zapewnić 50 proc. udział węgla do 2050 roku, a 25 proc. ubytku ma być zastąpiony energetyką jądrową, to nikt się nie przejmował, że wskaźnik samowystarczalności energetycznej, mierzonej stosunkiem energii pierwotnej pozyskanej ze źródeł krajowych do energii pierwotnej zużytej, spada też o 25 proc. Temat bezpieczeństwa dostaw energii elektrycznej też nie ekscytował. Wręcz przeciwnie, sektor elektroenergetyczny aktywnie angażował się w rozwiązania zwiększające zużycie energii elektrycznej, w tym taryfy antysmogowe i elektromobilność.

Po pół roku sytuacja wygląda już zgoła odmiennie. IEO zaktualizował dane z rynku, uzupełnił raport o prognozę taryf i prognozę cen hurtowych energii [link]. Artykuł na ten sam temat opublikowany przez „Rzeczpospolitą” [link] pod znamiennym tytułem „Ceny prądu nas porażą. Droga energia zatopi firmy”, choć trafił w sezon ogórkowy, wywołał bardzo duży rezonans. Do czytelników najbardziej dotarła informacja, że średnie ceny prądu odbijają i przez kolejne lata będą ostro piąć się w górę. W efekcie za 1 MWh w 2025 r. możemy zapłacić 370 zł (ceny stałe bez inflacji z 2017 r.), niemal 50 proc. więcej niż dziś. To też potwierdza, że długoterminowe prognozy na lata 2030-2050 niewiele obchodzą obywateli i polityków, ale prognozy krótkoterminowe to już inna kwestia.

Koncentrując się nawet tylko na krótkoterminowej i średnioterminowej perspektywie 2025 roku, warto postawić pytanie, co się stało, że zaledwie przez pół roku postrzeganie problemu przez ekspertów, polityków i odbiorców energii tak się wyostrzyło. Owszem ceny pozwoleń emisyjnych w UE w ciągu pierwszej połowy br. wzrosły z 5 do ponad 17 EUR za tonę, ale fakt ten obecnie trudno już traktować jako przyczynę wzrostu cen. Jest to już bardziej skutek polityki energetycznej, gdyż polityka UE na rzecz wzrostu cen pozwoleń jest wiadoma od kilku lat i żadnego eksperta czy polityka te wzrosty nie powinny zaskakiwać. Każdy rząd i każda firma (co najmniej duża) powinny być przygotowane na te wzrosty i wykalkulować je już dawno w prognozę cen energii, zwłaszcza wtedy, gdy dany kraj w energetyce wyraźnie nie zmniejsza emisji CO2.

Słusznie zauważa w swoim komentarzu Paweł Smoleń (Lewiatan – link), że także czynnik wzrostu kosztów węgla nie jest żadnym zaskoczeniem, z uwagi na kontraktacje i cykle zakupowe (księgowa zasada FIFO). Koszty energii LCOE z nowych bloków węglowych i jądrowych są też proste do policzenia (zrobił to IEO w swoim raporcie) podobnie jak prognozy cen energii z aukcji, i powinny być przez sektor i ME uwzględnione przy proponowaniu miksu energetycznego i w stymulowaniu inwestycji. W tym kontekście, w sytuacji gdy podaż krajowa energii jest niewystarczającą i rośnie import, nie powinny też dziwić obecne kilku procentowe wzrosty cen energii kontraktów podstawowych (typu BASE) łącznie z kilkunastoprocentowymi wzrostami cen z dostawą na IV kwartał (podobnie z ceną energii w szczytach).  

REKLAMA

Nikogo, kto nie jest niereformowalnym denialistą klimatycznym, nie powinny też dziwić i zaskakiwać upały i problemy z wodą do chłodzenia bloków węglowych. Koniunktura gospodarcza się nie pogorszyła, inflacja jest niska, pensje odbiorców energii i tym samym akceptowalność cen – tzw. ability to pay – rosną (fakt, dodatkowo pogarszają konkurencyjność firm), a polityka energetyczna realizowana jest w identyczny sposób.

Wiadomo też, że (poza kataklizmami) procesy cenotwórcze w energetyce kształtują się latami i zazwyczaj to obecny/ostatni rząd męczy się po błędach poprzednich, które w czasie ich rządów nie wyszły na jaw. Wiedza i np. praktyczne umiejętność palacza od obsługi kotłów węglowych to podstawa polskiej energetyki  (np. autor artykułu nie ma w tym zakresie praktycznych umiejętności), ale czy doskonalenie wyłącznie takich umiejętności i próba ich kultywowania we współczesnym świecie wystarczą?

Czy nie jest aby tak, że energetyka nie ma realnego średniookresowego planu, systemu ostrzegania i faktycznie ciężko pracując, „jedzie” jedynie na oparach do nieuchronnej katastrofy (technicznej i ekonomicznej), a upały tylko unaoczniają to, o czym wiadomo, ale nikt nie chce mówić? Czy zatem reakcje polityków, rządu, agend rządowych i ME oraz reakcje firm na informacje o podwyżkach cen prądu są adekwatne i wystarczające?

Problem pod hasłem „podwyżki” podniosła oczywiście opozycja, temat w sposób oczywisty ożywił media branżowe związane z efektywnością energetyczną i fotowoltaiką. Pierwszymi reakcjami administracji, na zasadzie szukania ew. nieprawidłowości w ustalaniu cen giełdowych energii pod kątem spekulacji lub zmowy producentów, były wszczęte procedury kontrolne przez UOKiK i KNF, ale na dzisiaj nic nie wiadomo, aby takie nieprawidłowości miały miejsce. IEO podkreślał zresztą, że prognoza wzrostowa cen energii ma charakter fundamentalny, a nie incydentalny.

Rząd oficjalnie nie zajął się problemem już widocznych symptomów wzrostu cen energii ani ryzykiem deficyty mocy i ew. ograniczeniami w dostawach prądu w letnie upały. Warto na tym tle przypomnieć,  że np. w Wielskiej Brytanii rząd premier Teresy May, dostrzegając problem wzrostu kosztów energii dla gospodarki, zamówił w połowie 2016 roku niezależne studium dotyczące kosztów energii (Cost of Energy Review – link), które wskazało wiele przyczyn wzrostu kosztów leżących po stronie polityki energetycznej, regulacji i modelu rynku energii.

Sensowne działania, ale raczej obliczone na doraźne efekty, zaproponowało ME. Zacząć jednak wypada od przypomnienia, że ME, choć zaczęło od bagatelizowania ostrzeżeń, nawet dyskredytowania ich autorów, to jednak przyznało, że coś na rzeczy jest. 

Grzegorz Wiśniewski

Link do dalszego fragmentu wpisu Grzegorza Wiśniewskiego na blogu „Odnawialny”.